W objęciach błękitu
Wakacyjny dziennik: W objęciach błękitu
Piątek, 17 lipca
Nigdy nie sądziłam, że zwykły dźwięk fal uderzających o brzeg może mieć tak kojący wpływ na człowieka. Piąty dzień wakacji, a ja mam wrażenie, jakbym dopiero teraz zaczęła oddychać pełną piersią po miesiącach wypełnionych pracą, deadlinami i nieustannym pośpiechem.
Małe, ukryte w zatoczce miasteczko na południu Chorwacji okazało się strzałem w dziesiątkę. Kiedy rezerwowałam ten wyjazd trzy miesiące temu, miałam mnóstwo wątpliwości. Nie znalazłam wielu recenzji, cena wydawała się podejrzanie atrakcyjna, a dojazd dość skomplikowany. Ale czasami instynkt po prostu trzeba posłuchać.
Pobudka o wschodzie słońca stała się moim nowym rytuałem. Wychodzę na mały, prywatny balkon, z kubkiem silnej lokalnej kawy (swoją drogą, niesamowicie aromatycznej) i obserwuję, jak pierwsze promienie słońca rozbłyskują na tafli Adriatyku. Morze zmienia kolory jak kameleon – od głębokiego granatu, przez turkus, aż po niemal przezroczysty błękit przy brzegu.
Wczoraj wypożyczyłam rower i pojechałam wzdłuż wybrzeża. Odkryłam małą, prawie opuszczoną plażę, gdzie spędziłam całe popołudnie, czytając książkę i od czasu do czasu zanurzając się w krystalicznie czystej wodzie. Nie spotkałam ani jednej osoby. To niesamowite, jak blisko cywilizacji można znaleźć takie enklawy spokoju.
Miejscowa kuchnia to osobny rozdział mojej małej przygody. Świeże ryby prosto z porannego połowu, oliwa, która smakuje jak esencja słońca, i lokalne zioła, których nazw nawet nie potrafię wymówić. Wczoraj starszy pan w małej tawernie przy porcie, gdy zobaczył, że delektuję się jego daniem, przyniósł mi dodatkową porcję grillowanych kalmary "w prezencie" i nalegał, żebym spróbowała ich domowego wina. Bariera językowa nie przeszkodziła nam w dwugodzinnej rozmowie za pomocą gestów, pojedynczych słów i dużo śmiechu.
Najbardziej zaskakującym odkryciem jest to, jak szybko zapomniałam o sprawdzaniu telefonu. Pierwszy dzień był trudny – odruchowo sięgałam po urządzenie co kilkanaście minut.
Teraz? Leży w szufladzie i sprawdzam go tylko wieczorem. Zamiast scrollowania przez social media, obserwuję mewy, które robią akrobacje powietrzne nad wodą, i staruszków grających w szachy w cieniu drzew.
Zostało mi jeszcze dziewięć dni i po raz pierwszy od lat nie mam zaplanowanego każdego dnia. To takie... wyzwalające. Jutro może pojadę do lokalnej winnicy, którą polecił mi właściciel apartamentu. A może po prostu spędzę kolejny dzień na "mojej" sekretnej plaży. Piękno tego miejsca tkwi właśnie w tej dowolności.
Wieczorem czeka mnie kolacja na tarasie z widokiem na zachód słońca i lokalnym przysmakiem, którego nazwy nie potrafię wymówić. Tu czas płynie inaczej – wolniej, głębiej, jakby każda minuta miała większą wartość. Mam wrażenie, że kiedy wrócę do domu, będę zupełnie inną osobą.